Pacjent, którego nigdy nie zapomnę - cz. 1

Jarosław Kosiaty

Kolejny dzień pracy. Wirusy szaleją. Poczekalnia ściśle wypełniona przez pacjentów. Później jeszcze dyżur na pogotowiu. Pod koniec dnia rozpoznajesz u siebie początki zespołu otępiennego i tylko dzięki adresowi na pieczątce wiesz, gdzie podążyć na nocleg. Z kubkiem gorącej kawy zagłębiasz się w ulubionym fotelu... Myśli jednak same wracają do ludzi, których dzisiaj spotkałeś. Twarze zlewają się ze sobą, a szczegóły rozmów odpływają powoli do krainy niepamięci...

Czasem jednak jakiś człowiek i jego historia zostają z tobą na dłużej. Tak, jak oczy tej staruszki. Kolega na oddziale długo tłumaczył, na czym polega czekający ją następnego dnia zabieg. Wyjaśniał szczegóły techniki operacyjnej oraz wyliczał wszystkie możliwe powikłania. Ona słuchała cierpliwie. Na końcu, zapytana o zgodę, uśmiechnęła się tylko i powiedziała cicho: "Przeżyłam Gomułkę, Gierka i Jaruzelskiego to i operację przeżyję". I... przeżyła (w "dobrym stanie ogólnym i bez komplikacji").

Kultura masowa skrzętnie skrywa starość, która tylko czasem jest pokazywana przy okazji reklamy leków przeciwbólowych, środków poprawiających trawienie lub klejów do protez. Zanika także szacunek dla ludzi starszych, co widać m.in. na forach dyskusyjnych w internecie oraz w środkach komunikacji miejskiej. Nie korzystamy z wielkiej mądrości życiowej i doświadczenia tych osób, uważając, że sami wiemy wszystko najlepiej. Wypominamy, że musimy pracować na emerytów i rencistów, zapominając, jak ciężko żyło się i pracowało po wojnie odbudowując kompletnie zniszczony kraj... Na ulicy i w mediach ludzie starsi stali się "przezroczyści", nie zauważamy ich.

W naszej pracy jest wszystko: krew, pot i łzy (o innych wydzielinach nie wspominając). Znamy dobrze gorzki smak porażki, ale i uczucie radości z wygranego pojedynku o życie innego człowieka. Są także sytuacje zabawne, których wspomnienie wywołuje uśmiech na naszej twarzy (choć wtedy nie wszystkim było do śmiechu). Tak, jak temu mężczyźnie z cukrzycą. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, gdy odzyskując przytomność na izbie przyjęć zobaczył tuż nad sobą... czarną jak smoła buzię (nasz kolega - nota bene świetny neurolog - był Murzynem), pytającą łamaną polszczyzną "Jak sze Pan czuje?".

Każdy z nas ma pacjentów, którzy zostawili po sobie trwały ślad w pamięci. Niedawno poruszyłem ten temat na łamach prowadzonego portalu dla lekarzy Esculap.com. Przyszło mnóstwo listów. Oto niektóre z nich:

  • "Wiele lat temu (1978), przed erą urządzeń USG, detektorów tętna płodu i innych technicznych aparatów wspomagających medycynę, objąłem dyżur na oddziale ginekologiczno-położniczym w szpitaliku powiatowym na Dolnym Śląsku. Były to czasy, że w szpitalu czterooddziałowym dyżur pełnił jeden lub dwóch lekarzy, nie było anestezjologów (znieczuleniem do operacji była kapanka eterowa na maskę), po dyżurze pracowało się dalej normalnie, a ordynatorzy mieli 365 dni w roku dyżury pod telefonem.

    Na porodówkę przyjęto rano Panią do porodu (w terminie porodu) z początkową akcją porodową. Po kilku godzinach, wobec zanikającej czynności porodowej, po badaniu położniczym, stwierdzonym całkowitym zaniku części pochwowej macicy (a więc w zaawansowanej fazie porodu) zadecydowano o podłączeniu kroplówki naskurczowej. Poród nie postępował (mimo kroplówki), a nad prawą pachwiną nagle pojawił się twardy, niebolesny, okrągły guz o średnicy ok. 12 cm. Tzw. tętno płodu było prawidłowe, stan rodzącej także nie budził obaw.

    Wobec braku postępu porodu i niejasnej sytuacji klinicznej (guz) zdecydowano wykonać cięcie cesarskie. Ordynator zlecił mi wykonanie tego zabiegu, do asysty miałem kolegę chirurga, a znieczulenie eterowe (kapanka) realizował lekarz dermatolog. Ordynator, w cywilu, pozostał w odwodzie jako doradca. Przystąpiliśmy do operacji rutynowej, nie oczekując sensacji... a jednak los chciał inaczej.

    Po przecięciu powłok i otrzewnej nagle ukazała się nam... rączka dziecka wśród odpływających wód płodowych (a gdzie ściana macicy?!) - przerażająca myśl o pękniętej macicy jednak nie wchodziła w rachubę, gdyż nie było krwotoku wewnętrznego. Przystąpiliśmy do wydobycia dziecka, chłopiec 4.160 g, zdrowy, bez wad, 10 pkt. Apgar. No, ale po nitce do kłębka... zaczęliśmy penetrować jamę brzuszną. Znaleźliśmy łożysko usadowione na zewnątrz obkurczonej macicy i prawych przydatkach oraz częściowo na krezce jelita (to był ten guz nad prawą pachwiną). Obecność kolegi chirurga przy asyście była niezwykle pomocna. Wykonaliśmy niezbędne czynności związane z zabezpieczeniem przed powikłaniami...

    Po operacji ochłonęliśmy i przeanalizowaliśmy nasze dokonania... Tak, to była donoszona ciąża brzuszna, z żywym płodem, bez jakichkolwiek wad wrodzonych. Dalsza wieloletnia obserwacja dziecka, dzisiaj już dojrzałego mężczyzny, nie wykazała jakichkolwiek odchyleń od normy.

    Próbowaliśmy opublikować nasz przypadek, ale mając małe doświadczenie w realizacji publikacji nic z tego nie wyszło. Po wielu latach odwiedził mnie w poradni mój mały (wtedy) pacjent - wspomnienia, łzy, kwiaty... no i doszliśmy do wniosku, że gdybyśmy wtedy dysponowali aparatami USG, zostałby on wyeliminowany już na początku ciąży... No i tak mam pacjenta, którego pamiętam na całe życie.

    PS. Analiza literatury światowej za ostatnie kilkadziesiąt lat wykazuje ciąże pozamaciczne, brzuszne, ale albo z wadami, albo bez oznak życia, albo wykryte na wczesnym etapie rozwoju i wyeliminowane operacyjnie, nic tylko do Księgi Guinessa." (nadesłał I.S.)

  • "Pewnego dnia spotkałem pacjenta, który zaistniał w moim lekarskim życiorysie jak żaden inny...

    Miałem dyżur w pogotowiu ratunkowym, dokładnie 23.12.1998 r. Jeździliśmy trzema karetkami: reanimacyjną, wypadkową i ogólną. Nasza dyspozytorka należała zaś do tych, które z założenia nie weryfikują i nie odrzucają żadnych wezwań. Tego dnia poskutkowało to tym, że z powodu ilości wezwań "kręciliśmy się" naszymi karetkami (ja w wypadkowej), jak w przysłowiowym młynie. Jeździliśmy dosłownie bez przerwy przez całą noc, a już po pierwszych dwóch godzinach mnogość wezwań spowodowała absolutny "groch z kapustą" w układzie (hierarchii) karetek. Doszło do tego, że ogólna pojechała do zatrzymania krążenia, reanimacyjna była w drodze do wypadku, a ja moją wypadkową jechałem do "ostrej gorączki" u dotychczas zupełnie zdrowego ok. 20-letniego mężczyzny.

    Z ostatniego wyjazdu wróciłem około 8.30, a do końca dyżuru zostało jeszcze 30 minut. Byłem już porządnie zmęczony i głodny, z niemałą radością myślałem o czekającej na mnie, przygotowanej na dyżur kanapce. Zdążyłem jednak, jak to się mówi - zaledwie wbić w nią zęby - gdy z głośnika rozległ się bezlitośnie beznamiętny głos dyspozytorki: "Panie doktorze, pacjent w Ambulatorium!". Niezmierzone, jak mi się przynajmniej dotychczas wydawało, pokłady mojej cierpliwości i spolegliwości, ograniczyły się aktualnie do wartości praktycznie niemierzalnych. W tej chwili po raz pierwszy pomyślałem, że zaraz eksploduję. Najwyraźniej cały świat uwziął się na mnie i nie ma dziś końca dla mojej dyżurowej udręki.

    Poszedłem do Ambulatorium, gdzie czekał na mnie starszy, skromnie ubrany mężczyzna. Przywitałem go chłodno i spytałem krótko - O co chodzi? Pacjent poprosił o receptę na lek przeciwnadciśnieniowy i drugi "na prostatę" (preparatów już nie pamiętam, nie ma to z resztą znaczenia). Pomyślałem po raz drugi, że pewnie za chwilę eksploduję. Mój pacjent przyszedł dziś do Ambulatorium, ponieważ nie zauważył, że kończą mu się leki ("... a przecież idą Święta!"). Zmęczony, głodny i co tu kryć - zły na cały świat i tego biednego, starszego mężczyznę - dałem upust mojej frustracji.

    Powiedziałem mu w możliwie dosadny (jednak nie wulgarny sposób), co myślę o jego braku przezorności w odniesieniu do własnego leczenia. Kategorycznie odmówiłem wypisania recept i zdecydowanie poprosiłem, żeby sobie poszedł. I poszedł sobie. Nie pamiętam jego twarzy, nie pamiętam jak się nazywał, ale jak dziś pamiętam jego nieco już przygarbioną sylwetkę, gdy wolnym krokiem zmierzał do wyjścia...

    Właśnie ten obraz powrócił po raz pierwszy tego samego dnia wieczorem, podczas składania świątecznych życzeń przy wilijnym stole. Zrobiło mi się strasznie przykro, głupio i potwornie wstyd. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej było mi tak bardzo wstyd za siebie. Myślę sobie już po latach, że ten człowiek pojawił się właśnie w tym dniu nie tylko po swoje recepty. Z jakiegoś metafizycznego powodu pojawił się również, aby czegoś mnie nauczyć i pomóc mi "dorosnąć" zawodowo. Pomógł mi, choć ja nie pomogłem jemu. Zbadanie go, wypisanie recept i uzupełnienie dokumentacji zabrałoby mi przecież maksymalnie 15 minut. Dzięki temu pacjentowi zrozumiałem, że nawet w trudnej sytuacji nie mogę pozwolić sobie na to, by przestać widzieć w pacjencie człowieka z jego problemami, tak jak nie mogę pozwolić sobie przestać być lekarzem, bo jestem zmęczony. Odrobiłem lekcje, a jeśli mojej świadomości nie zmiecie kiedyś łaskawa demencja - to tego pacjenta nie zapomnę nigdy..." (nadesłał R.G.).

  • "Od ponad 20 lat jeżdżę karetką "R", obecnie jest ona określana jako "S" - specjalistyczna. Zawsze najbardziej są przeze mnie zapamiętywane sytuacje związane z dziećmi, ale zwykle zbyt drastyczne, aby o nich pisać. Opowiem o dwóch przypadkach osób dorosłych, które zasłużyły sobie na swój los. Pierwszy przypadek wydarzył się ponad 10 lat temu w małym miasteczku. W niedzielę rano przyjechaliśmy do nieprzytomnego pacjenta, który... stał przy dwupiętrowym budynku wśród krzewów róż. Stał, ponieważ był nabity na pręt zbrojeniowy, służący za podpórkę dla krzewów. Kochanek spłoszony skoczył z balkonu tak nieszczęśliwie, że pręt przebił mu okolicę podżuchwową, dno jamy ustnej, podniebienie, sitowie i wyszedł koło oka.

    Uczynni sąsiedzi odpiłowali pręt i dopiero wtedy można było zabrać pacjenta na laryngologię, gdzie operacyjnie usunięto pręt, a pacjent nawet nie stracił oka. Drugi przypadek zdarzył się kilka lat temu na drodze przebiegającej przez dość dużą wieś. Pijany, młody mężczyzna jechał dobrym samochodem i mając wypadek dachował. W efekcie skosił kawałek ogrodzenia wraz z furtką. Ta furtka okazała się dla niego fatalna, gdyż płaskownik, z którego była zrobiona, przebił przednią szybę, poduszkę powietrzną i tego człowieka przechodząc przez klatkę piersiową i oparcie fotela. Pacjent był w logicznym kontakcie! Strażacy odpiłowali płaskownik jak najbliżej ciała i mogliśmy zabrać nieszczęśnika. Wielkie było moje zdziwienie, gdy w karetce zobaczyłam, że słychać oba płuca, a saturacja wynosi 96%! Po około miesiącu leczenia wyszedł do domu na własnych nogach. Ciekawe przypadki, gdzie pech przeplótł się ze szczęściem." (nadesłał M.G.)

  • "Zaraz po stażu zatrudniłem się w przychodni rejonowej w Warszawie. Nie dlatego, że nie było gdzie, tylko po prostu lubiłem tę formę kontaktu z pacjentem. Pamiętam z tego okresu kilka zabawnych przypadków, najczęściej związanych z potencjalną agresją pacjenta. Opiszę tylko kilka z nich, tych nazwijmy je "kryminalnych":

    Kiedyś przyszedł mężczyzna, drobny, jakieś 30 lat, łagodny wyraz twarzy. Poprosił mnie o jakieś nieprawdopodobne ilości leków, w tym uspakajających, antybiotyków, etc. - choroby u niego żadnej nie stwierdziłem, więc delikatnie wytłumaczyłem, że nie warto robić tak dużych zapasów leków - jak będzie taka potrzeba, może przecież przyjść i będzie leczony. Otrzymałem odpowiedź, że z tym przyjściem to nie jest tak prosto, bo... siedzi w więzieniu, a obecnie jest na przepustce, a jak wróci to nikt się nim nie zajmie. Jak dodał, że jest to pierwsza przepustka po 13-tu latach, a wyrok ma 25 lat (wtedy maksymalny), grzecznie wyjąłem recepty i przepisałem co chciał. Chyba nikt się nie dziwi...

    Innym razem, kiedy wchodziłem do gabinetu, złapał mnie za ramię jakiś osiłek, mówiąc, że ma pierwszy numerek i nie da się wyrolować. Próbowałem tłumaczyć że jestem właśnie lekarzem tylko przyszedłem parę minut wcześniej, ale nie słuchał. Cóż, usiadłem obok porozmawialiśmy na różne tematy, innych pacjentów nie było i tak sobie w tej poczekalni siedzieliśmy. Z impasu wybawiła mnie dopiero kolejna pacjentka, która przyszła, usiadła też obok i zapytała cytuję: "Czy pan doktor dziś jako pacjent, chory, bo ja właśnie do pana? Trzeba było herbatę malinową pić, to by się pan teraz nie musiał leczyć.". Osiłek, zresztą całkiem sympatyczny, zrobił się czerwony jak burak i nawet chciał mi klucze do gabinetu przynosić, żeby tylko wpuścić lekarza, nawet tę drugą pacjentkę puścił przed sobą, mimo że była bez numerka." (nadesłał K.K.)

    Jonasz Kofta (1942-1988) napisał kiedyś: "Nie wierzę ja, nie wierzysz ty, w fałszywe krokodyle łzy. Lecz za to wierzę, chyba słusznie, w szeroki krokodyli uśmiech." :-)

    Lek. Jarosław Kosiaty
    redaktor naczelny portalu dla lekarzy Esculap.com
    "Puls", nr 2/2017. Wszystkie prawa zastrzeżone.
    e-mail: jkosiaty@esculap.pl


    Strona główna